Relacja uczestnika biwaku

Oprócz relacji, którą przygotowaliśmy jako organizatorzy otrzymaliśmy także relację od Łukasza – jednego z uczestników biwaku.

Jeśli nadal wahacie się czy warto na własne życzenie marznąć w namiocie przeczytajcie jego relację i uważnie śledźcie stronę, żebyście nie przegapili zapisów na WinterCamp 2012 :)

Miłego czytania.

Z Warszawy wyjechałem w czwartkową noc. Pociąg wydawał się być załadowany ludźmi jadącymi na południe, więc wyglądało na to, że następne dziewięć godzin spędzę w korytarzu wagonu, siedząc na wypchanym plecaku, daleko do przyjemności… Po dłuższej chwili zdecydowałem się na powtórne przejście wzdłuż składu – a nuż cos się zwolni. Tak właśnie trafiłem na przedział, w którym była tylko dwójka studentów pogrążonych w letargu, pozostałe miejsca wolne! Popatrzyłem na ich plecaki, hmm… karimaty, namiot… Coś mnie tknęło: „Jedziecie na WinterCamp ?” Zapytałem. Zaspane głowy podniosły się i pojawił się uśmiech. „Asia, Michał” – szybko się poznaliśmy i dalszą podróż spędziliśmy już razem w komfortowych warunkach i miłym towarzystwie. Jak tu nie wierzyć w znaki? Dalsza podróż, tylko mnie utwierdziła, że dobrych ludzi można poznać wszędzie, a już na pewno w górach (lub w drodze do nich J ).

Wspólnie dotarliśmy do Nowego Targu i zgodnie postanowilismy zrobić kilkugodzinny trekking do miejsca zimowego biwakowania. Było ciepło na, tyle, że zamiast oczekiwanego śniegu, siąpiła mżawka – no cóż, dobra kompania, wysokie morale – idziemy. Po kilku krokach, gdy podchodziliśmy już pod Turbacz, góry spowiła mgła i w powietrzu zaczęły krążyć drobinki śniegu, to dobry znak. Lepszy śnieg niż deszcz. Smagani zefirkiem, w słabej widoczności, z ciężkimi plecakami docieramy na szczyt. Schroniska nie widać, a według obliczeń powinniśmy być już na miejscu… W pewnym momencie przez mgłę, chmury dostrzegamy majaczące sylwetki namiotów – jesteśmy!

Uważnie zlustrowaliśmy okolicę, dostrzegliśmy zarys schroniska na Turbaczu i zgłosiliśmy naszą obecność w biurze. Już od wejścia wyczuć można było dobrą atmosferę górskiej braci, wszędobylskie pozdrowienia „cześć, hej” dało się słyszeć z ust każdej mijanej osoby.

Gdy dotarliśmy i dopełniliśmy formalności, przyszedł czas na błyskawiczne rozbicie obozu, bo zbliżał się czas pierwszego bloku szkoleń. Część uczestników dotarła tu przed nami i zdążyła już rozbić namioty. Dość duża polana zamieniła się w wysokogórski obóz, taką namiastkę bazy wypadowej himalaistów. Arcyciekawy widok. Mój plan zakładał trochę inny sposób spędzenia nocy – nie pod namiotem, a w płachcie biwakowej. Znalazłem wyborne miejsce w pobliżu „Camp one” – kilka świerków z rozłożystymi gałęziami stanowiło niezłe schronienie przed wiatrem i jako takie schronienie przed opadami atmosferycznymi.

Ledwie przygotowałem moje miejsce noclegowe, a tu z mgły wyłania się znajoma twarz. „Adaś! Dobrze Cię widzieć” zawołałem, uśmiech tego dnia nie schodził mi z Twarzy. Kilka sekund później pojawił się Krisek i Olo – towarzysze ze środowiska surwiwalowego, dobra ekipa znawców zagadnień przetrwania. Upatrzyli sobie już wcześniej miejsce, w którym się zainstalowałem. Specjaliści od przetrwania od razu domyślili się, kto też mógł zająć bliską im miejscówkę, wszyscy radośnie się przywitaliśmy, skończyliśmy zabezpieczanie obozu i ruszyliśmy na zajęcia praktyczne.

Ja zacząłem od szkolenia lawinowego. Godzina teorii pozwoliła dotknąć zagadnień związanych z zagrożeniem lawinowym, szansami na przeżycie lawiny i sposobami unikania tychże. Chwilkę po tym znaleźliśmy się na dworze, aby w praktyce sprawdzić jak szukać człowieka pod śniegiem, jak go odkopać, jak przywracać do życia. Wszystko pod okiem zawodowców – goprowców z wieloletnim doświadczeniem. Po kilku godzinach praktyki, zgłodniali, pełni wrażeń, poszliśmy na zasłużony obiad do ciepłego schroniska.

Jeszcze tego samego wieczora spotkaliśmy się z Adamem Pustelnikiem, który zaznajomił zaciekawioną gawiedź zagadnieniami alpinizmu sportowego i zagrożeniami w życiu podróżnika. Takie prelekcje inspirują do dalszych działań, a Adam okazał się być „wporzo gość”.

Gdy zasypiałem, góra spowita była chmurami, temperatura powietrza oscylowała w granicach 0 C. Wgramoliłem się do śpiwora i bivy cover, przezornie zostawiając na sobie trochę ubrania. W ciągu nocy pogoda zamieniła się w iście zimową: temperatura spadła do -10 C, wiatr wiejący z prędkością ok. 11 m/s przyniósł obfite opady i zostałem zasypany 10cm warstwą śniegu. Na pozostałej części obozu pokrywa wzrosła o 20-30 cm, cieszę się, że dobrze wybrałem schronienie…

Rześki, słoneczny poranek kazał mi się szybko przemieścić do ciepłego schroniska, gdzie spokojnie mogłem dokonać porannej ablucji i zjeść komercyjne śniadanko (ach ten dzisiejszy świat). Pierwszy blok szkoleń zaczął się już ok. 9:30. Zacząłem od szkolenia biwakowego, na którym grupa miała okazję zbudować jamę śnieżną, a także zapoznać się z technikami poruszania w rakach i operowania czekanem. Niestety płachta biwakowa, nie daje takiego zaplecza socjalnego, jakie oferuje namiot i część mojego sprzętu pozostawiona pod gołym niebem wymagała wysuszenia, tak, więc samowolnie skróciłem sobie te zajęcia, żeby odzyskać energię po chłodnej nocy, przywrócić sprzęt do użytku i przygotować się zawczasu do kolejnej nocki pod gołym niebem w górach. Całe szczęście, że wiadomości podane i praktykowane na tym szkoleniu posiadłem już jakiś czas temu, nie miałem, więc wyrzutów sumienia i z czystym sercem regenerowałem siły przy kubku ciepłej zupy, przysłuchując się innej grupie szkolonej z zagadnień sprzętowych. Po chwili wytchnienia, i obiadku udałem się na szkolenie medyczne.

Każde ze szkoleń prowadzone było przez wykwalifikowaną kadrę, a zajęcia były nastawione na praktykę. Szkolenie medyczne znacząco poprawiło mój komfort psychiczny w zakresie moich umiejętności udzielania pomocy. W schronisku przećwiczyliśmy na fantomach pierwszą pomoc, na kolegach i koleżankach z grupy ocenę uszkodzeń u ofiary wypadku. Chwilkę później przenieśliśmy się na zewnątrz i tam w zasymulowanej sytuacji przetestowaliśmy nasze umiejętności (np. odkopanie z lawiny, przywrócenie do życia, zabezpieczenie urazów itd.) Tomek i Ola Liber okazali się wybornymi szkoleniowcami i dzięki nim mogłem odświeżyć moje widomości i pozbyć się nawyków z dawnych lat (np. nie używać opasek uciskowych…).

Sobotnie popołudnie zakończyło bloki szkoleniowe, uczestnicy pełni pozytywnych emocji wymieniali się podczas obiadu spostrzeżeniami i wrażeniami z zebranych doświadczeń. Po posiłku organizatorzy, wraz z uczestnikami udali się do „Camp one” celem inspekcji obozu i doradzili potrzebującym jak usprawnić ich schronienia.

Chwilka oddechu i wieczorne ognisko z kiełbaskami podniosło jeszcze, i tak wysokie, morale uczestników. W sali kominkowej schroniska Kinga Baranowska poprowadziła kolejną prelekcję pt. z życia himalaisty. Ta drobna kobietka całkiem ciekawie opowiedziała o życiu na wysokościach, pokonywaniu siebie  i o zdobywaniu najwyższych szczytów świata.

Nadeszła pora spać. Temperatura na dworze spadła znów poniżej -10 C, tym razem obyło się bez tak obfitych opadów śniegu. Nauczony doświadczeniem poprzedniej nocy, zmodyfikowałem zestaw ubraniowy do spania i bez większych wyrzeczeń dotrwałem kolejnego słonecznego poranka. W oddali oświetlone grzbiety Tatr przywoływały przyjemne wspomnienia, a grupa fotografów zajęła dogodne stanowiska i zaczęła sesje zdjęciowe.

Krótkie poranne rozprężenie potrzebne było wszystkim. Ostatnim punktem programu była gra terenowa, która miała na celu zweryfikowanie umiejętności, które uczestnicy opanowali podczas szkoleń. Sprawdziliśmy naszą umiejętność działania w grupie, przeczesując lawinisko w poszukiwaniu ‘fantów’, zbudowaliśmy prowizoryczne schronienie przed wiatrem i śniegiem, zaopatrzeni w rakiety śnieżne przetestowaliśmy nasze techniki poruszania się na śniegu, w ekspresowym tempie przysposobiliśmy uczestnika eskapady we właściwy sprzęt na wyprawę – wszystko na ocenę, a liczył się czas, technika i jakość akcji. Grupa, w której byłem zajęła trzecie miejsce, co było całkiem przyzwoitym wynikiem.

Wszyscy szczęśliwi uczestnicy uzyskali certyfikaty poświadczające udział w WinterCamp 2011 i powoli zaczęli się zbierać do powrotu w rodzinne strony.

Czy warto było tak marznąc przez kilka dni? …. Ha, zdecydowanie TAK.

Pozdrawiam

Łukasz


Organizatorzy

Patroni medialni

Partnerzy

Patroni merytoryczni

Organizatorzy

Patroni medialni

Partnerzy

Patroni merytoryczni